Usiadłam wieczorem z lampką wina, otwartą czekoladą i potrzebą poeksperymentowania.
W szufladzie od pewnego już czasu czekał maleńki blejtram, więc wyciągnęłam biedaka. Pod biurkiem znalazłam kawałek koronki - wylądowała na płótnie. Przypomniałam sobie o plastrach bez gazy, więc i im dałam szansę. A na to wszystko wrzuciłam kwiatki - papierowe przestrzenne różyczki, zagubionego w pudełku gnieciucha, hortensje i te malutkie, metalowe kwiatuszki, których spory zapas dostałam dawno temu... I drewniane serducho Wycinanki. Potem dokleiłam kluczyk. Oraz starą jak świat agrafkę. Dwa mini kaboszonki, które skojarzyły mi się z rosą...
Na całą tę kompozycję nałożyłam ogrom gesso, farb akwarelowych, mgiełek i pudrów. Było malowanie, chlapanie, psikanie, embossing. Suszenie, wycieranie, moczenie, brudzenie. I malutka, naprawdę niewielka kontrola nad tym, co się właściwie dzieje.
Efekt? Kojarzy mi się z zorzą polarną i drogą mleczną na czystym, nocnym niebie. I z wolnością, którą poznaję za każdym razem, gdy mogę swobodnie stworzyć coś z niczego.